Zaczęło się zupełnie jak w bajce. Młody chłopak, wstający codziennie wcześnie rano do pracy i wracający, jak tysiące jego rówieśników, o 15. do domu, zmęczony, głodny i zły – został nagle i całkiem niespodziewanie odkryty. Jeździł wtedy jako kierowca w banku. Jeden z przygodnych pasażerów powiedział mu:
– Panie, ależ pan ma mocne bioprądy! Czy pan jest radiestetą?
– Nie – odpowiedział chłopak. – A co to znaczy być radiestetą?
Tak to się mniej więcej zaczęło. Może zresztą nieco inaczej, ale jakie to ma w końcu znaczenie? Był kierowcą rzeczywiście i rzeczywiście zupełnie przypadkiem dowiedział się o swoich zdolnościach radiestezyjnych. Od chwili, gdy zaczął serio interesować się radiestezją, błyskawicznie stał się sławny na cały kraj i za granicę. Mówią o nim „polski Harris” ale jak wieść niesie, ma silniejsze niż tamten bioprądy, a więc także skuteczniej może leczyć.
Mowa o p. Pawle Połoneckim, mieszkańcu Warszawy, który do Krakowa przyjechał jedynie na krótko, lecz dzięki temu mogłam go poznać. Casus Połoneckiego polega na tym, że jest on jedynym bioterapeutą uznanym przez świat medyczny i zatrudnionym oficjalnie w Spółdzielni Lekarskiej „Izis”. Stale współpracuje z lekarzami. Jest to współpraca szeroko pojęta, nie tylko bowiem dotyczy leczenia pacjentów, ale wyraża się także zgodą na liczne eksperymenty na własnej osobie.
Paweł jest człowiekiem bardzo szczupłym – to się rzuca w oczy przede wszystkim. Trudno się dziwić – po dniu wytężonej pracy chudnie ok. 2 kg. Na szczęście pacjentów przyjmuje tylko raz w tygodniu. Mimo olbrzymiej sławy, jaką zdobył tak błyskawicznie, pozostał człowiekiem skromnym, dobrym i zupełnie nie zmanierowanym. A miałby prawo. Tu, w Polsce, na wizytę u niego czeka się rok albo półtora. Przez zagranicę jest rozchwytywany. Bywa w różnych krajach świata, lecz najczęściej w RFN, zapraszany i goszczony przez firmę EPCO, która produkuje sprzęt elektroniczny dla medycyny, gdzie poddawany jest rozlicznym badaniom. Te pomiary jego energii mają posłużyć do stworzenia sztucznego bioenergoterapeuty, którego zadaniem byłoby „doenergetyczniać” chore narządy pacjentów. Jakże tu jednak opisywać tak znakomitego bioterapeutę bez nutki sensacji? Oto więc kilka listów od byłych pacjentów:
…”Syn mój, Dariusz, po trzech miesiącach leczenia przez Pana nie ma już nawet śladu po zezie, którego lekarze nie mogli usunąć…”.
…”Od pięciu lat nie mogłam zajść w ciążę. W Klinice Ginekologicznej w Gdańsku stwierdzono u mnie nawykowe poronienia. Obecnie jestem w ciąży…”.
…”W roku 1978 przeszedłem operację wszycia dwuramiennej protezy aortalno-udowej. W 1980 roku skaleczyłem się w prawe podudzie. Od tego czasu rana stopniowo powiększała się (…) do tego stopnia, że widać było kości i ścięgna. Bóle nogi stały się nie do zniesienia. Lekarze wyznaczyli termin amputacji, na co wyraziłem zgodę. W tym czasie przypadek zetknął mnie z panem Pawłem… W kwietniu 1983 roku opuściłem szpital (…), po trzeciej wizycie pana Połoneckiego rana całkowicie zagoiła się, bóle ustąpiły. Dzięki niemu mogę dziś normalnie chodzić i pracować na działce
– Cóż ja mogę jeszcze dodać? Cieszę się ogromnie, że mam taki dar. Że mogę pomagać ludziom, przynosić ulgę w cierpieniach, a często przywracać zdrowie – mówi o sobie pan Paweł w przerwie między kolejnymi doświadczeniami. Mówi zresztą niechętnie, wszystko od niego trzeba wyciągać. Woli leczyć niż gadać.
Siedzimy w Instytucie Rehabilitacji AWF w Krakowie. Pan Paweł przyjechał tu, aby poddać się badaniom, prowadzonym przez ten Instytut wspólnie z Zakładem Fizjologii Człowieka i Biochemii AWF. Jakie to są badania, nie udaje mi się bliżej dowiedzieć.
– Jeszcze za mało wiemy, żeby się chwalić. Nie mówiąc już o tym, że nasze badania są unikatem i przed zakończeniem nie zdradzimy tajemnicy – wyjaśnia dr Pąchalska, wraz z zespołem zajmująca się tymi doświadczeniami. – Proszę napisać, że prowadzi się tu przy pomocy metod naukowych obiektywne badania wpływu bioenergoterapii na chorych. Pacjentami są ludzie leczeni w Wilkowicach na oddziale rehabilitacji i w krakowskim oddziale rehabilitacji pacjentów z afazją.
Migają różne światełka, czerwone cyferki w dziwnym aparacie przeskakują w opętańczym pośpiechu. Taśma z wykresem wydłuża się. Imponujące, szczególnie, gdy wziąć pod uwagę, że jeszcze niespełna 10 lat temu ówczesny minister zdrowia uważał akupunkturę za czarną magię…
Tym razem wyjątkowo pan Paweł zostaje w Krakowie dwa dni. Dzięki temu udaje mi się z nim porozmawiać, a także poddać jego biodiagnozie.
Przypominam sobie Pawła Połoneckiego z II ogólnopolskiego sympozjum zorganizowanego w Krakowie w ubiegłym roku, które obradowało pod hasłem: „Rezultaty i skutki niekonwencjonalnych metod diagnozy i terapii we współczesnej praktyce lekarskiej”. Pamiętam go z niezwykle, szczupłej sylwetki, nie pamiętam jednak, o czym mówił. Teraz, gdy poczułam jego działanie na własnej skórze, chcę wiedzieć, co wtedy myślał. Sięgam po taśmy.
„Działania bioterapeuty wyznaczają niejako dwa etapy: diagnoza, a następnie leczenie. Uważam, że w obu przypadkach, przy współpracy z lekarzem można osiągnąć bardzo dobre efekty… Chciałbym przy tym zastrzec się, że czasami nie mogę dokładnie określić stanu chorobowego, ponieważ nie studiowałem medycyny. Niektóre schorzenia jednak promieniują w charakterystyczny sposób, na przykład nowotwory. Wyczuwam je od razu, podobnie jak niewydolność nerek. Wydaje mi się, że mogę przy tym znaleźć ognisko choroby wcześniej, niż czyni to medycyna konwencjonalna przy pomocy dostępnych jej środków. Bywają bowiem przypadki, kiedy rutynowe badanie nic jeszcze nie wykazuje, tymczasem choroba już się wykluwa. Wiem o tym, gdyż zawsze poprzedza ją zakłócenie energetyczne w organizmie. Mogę je wychwycić. Jeśli chodzi o diagnozę, to pole do współpracy bioenergoterapeuty z lekarzami jest bardzo duże… Jeśli chodzi o leczenie, sprawa bywa złożona… W ostatnich dwóch latach jestem stałym gościem w szpitalach, dokąd wzywają mnie rodziny chorych. Przyjeżdżam tam chętnie, gdyż pomagam potrzebującym, a ponadto mam okazję do bliższego kontaktu z lekarzami i mogę pogłębiać swoje wiadomości. Lekarze nie czynią mi trudności w dostępie do chorych. A w niektórych szpitalach mam już wielu dobrych znajomych…”.
Rzeczywiście. Paweł Połonecki znany jest w świecie medycznym. Lekarze w szpitalach, które odwiedza, znają go dobrze i cenią sobie jego pomoc. Nie ma mowy o utrudnianiu pracy. Jedna i druga strona zainteresowane są we współdziałaniu, szczególnie w przypadkach, gdzie medycyna konwencjonalna nie potrafi pomóc. Wśród podziękowań skierowanych do Pawła znajduję m. in. wzruszający list od matki-lekarki, której dziecko umarło, lecz dzięki Połoneckiemu umarło spokojnie, bez bóli nieodzownych w jego chorobie. Sam Połonecki twierdzi, że leczenie metodą bioterapii nie może być panaceum na wszystkie schorzenia i bóle.
Z lekarzami styka się na co dzień. W swojej spółdzielni „Izis” przyjmuje pacjentów wspólnie z lekarzami, z lekarzami konsultuje różne przypadki, lekarzom w końcu poddaje swój organizm do badań. Opowiada zabawną historię: kiedyś, gdy akurat oddziaływał na chorego w szpitalu, wszedł ordynator i powiedział: „No, panie Pawle, dosyć już tych czarów-marów”. A gdy wyszedł, w kieszeni fartucha znalazł Paweł karteczkę, pisaną ręką tegoż ordynatora: „Panie Pawle, czy mógłby Pan pomóc mojej żonie.
Raz jeszcze oddaję głos Połoneckiemu:
– Myślę, że nadszedł już czas oficjalnej weryfikacji bioterapeutów. Metody takiej weryfikacji są już na świecie stosowane. Byłem m.in. testowany w Szwajcarii przy pomocy specjalnie skonstruowanej aparatury. Podobne badania przeszedłem w ubiegłym roku w RFN. Najważniejsze jednak jest to, że tego typu badania podjęto również w Polsce. Wypada tu wspomnieć choćby prototypową aparaturę autorstwa doc. Janczarskiego i dr Sosnowskiego, czy testy przeprowadzone przez zespół dr Leszka Melibrudy w Klinicznym Laboratorium Psychosomatyki przy I Katedrze Chirurgii Ogólnej AM w Krakowie, w których serii uczestniczyłem. Mówię o tym wszystkim, gdyż uważam, że pogłębione badania naukowe pozwolą na definitywne przełamanie barier niechęci wobec bioenergoterapii, jakie jeszcze istnieją. Człowieka można zasugerować, ale aparatury oszukać się nie da.
Niewiele pozostało do dodania. Chyba tylko to, że w listopadzie ub. roku rozpoczął się w warszawskim Stowarzyszeniu Radiestetów pierwszy roczny kurs diagnozy radiestezyjnej dla lekarzy różnych specjalności. Uczestniczyło w nim około 30 osób. Na początek dobre i to, chociaż przykro pomyśleć, że i w tym względzie inni wyprzedzają nas w świecie. Szerokie badania prowadzone są w USA, Kanadzie, Jugosławii, Hiszpanii, Holandii, Francji, gdzie nawet studentom wykłada się wiadomości z zakresu medycyny naturalnej.
Chcę jeszcze podać adres spółdzielni, gdzie w każdy czwartek przyjmuje Paweł Połonecki: Warszawa, ulica Czerniakowska 203. W pozostałe dni tygodnia przyjmują dwaj inni bioterapeuci – Jerzy Reimer i Marek Wirchus. Paweł twierdzi, że gdyby miał kogoś polecać, to obok Johanesa Rongena, Barbary Leńczuk i Janiny Zawadzkiej poleciłby właśnie tych znakomitych radiestetów.
I jeszcze dla zainteresowanych – słowo o procedurze. Jeśli ktoś chce wybrać się do Pawła Połoneckiego, powinien napisać list z opisem choroby i wysłać go na adres Spółdzielni w Warszawie. Stamtąd otrzyma odpowiedź wraz z wyznaczonym terminem wizyty. Ostrzegamy – termin może wypaść i za półtora roku! Innej jednak możliwości dostania się do „polskiego Harrisa” nie ma. Wizyta kosztuje 1000 złotych, z czego Paweł dostaje 30 procent minus podatki. Chyba, że jest się pracownikiem służby zdrowia, wojskowym lub milicjantem – wtedy bezpłatnie.
Elżbieta Borek
(„Dziennik Polski”, Kraków, Piątek 12.X. 1984)