W języku nauki nazywa się ich bioenergoterapeutami. Powszechniej uzdrawiaczami, czasami nawet cudotwórcami, bałamutnie przypisując im właściwości pozaziemskie. Równie często uważa się, iż obserwowany kryzys zaufania do współczesnej medycyny powoduje poszukiwanie pomocy poza nią, a od bioenergoterapeutów chorzy otrzymują co najwyżej nadzieję.
Tylko niewielu wie, że bioenergoterapia, wchodząca w skład tzw. medycyny naturalnej, jako metoda leczenia znana była w najstarszych cywilizacjach, której ślady pozostały w podaniach, legendach, zapisach i rysunkach.
Z Warszawy jedziemy na południe, długo, blisko 4 godziny, prawie 250 km w słonecznej, melancholijnej jesieni. Paweł prowadzi świetnie, szybko i pewnie. Przez parę lat był zawodowym kierowcą. Teraz jest urzędnikiem w banku. Wrócił niedawno z RFN. Był tam w jednej z elektronicznych firm, która go zaprosiła, aby zbadać emitowaną przez niego energię, zmierzyć jego biopole. Bo Paweł Połonecki jest bioenergoterapeutą, jednym z 5 polskich Harrisów, fenomenów natury, którzy rękoma potrafią… Co potrafią, leczyć? Połonecki mówi, że nie jest to leczenie w powszechnym pojęciu. Nie jest lekarzem, nie ma żadnego fachowego przygotowania, więc nie może leczyć, ale… uzdrawiać. Pachnie to jednak trochę zabobonem i magią. Przypominam sobie, że Kanadyjczyk Clive Harris, niezwykle popularny w Polsce – w czasie kilkunastu pobytów przyjmował setki tysięcy osób – w paszporcie w rubryce „zawód” miał wypisane: healer-uzdrowiciel. Niech będzie uzdrowiciel, ale wątpliwości zostały. Jedziemy do 46-letniej kobiety, która ma guza mózgu.
Czym jest bioenergoterapia? Jest częścią dużej, ciekawej i nowej gałęzi nauki, psychotroniki, która według definicji zajmuje się oddziaływaniem obiektów żywych na inne obiekty i procesy żywe lub nieożywione. Psychotronika zajmuje się zjawiskami radiestezji, telekinezy, telepatii, bioenergoterapii, dermooptyki i jasnowidzenia. Natomiast bioenergoterapia według doktora Zdenka Rejdaka z Uniwersytetu Karola w Pradze, prezesa Międzynarodowego Towarzystwa Badań Psychotronicznych, jest zdolnością przekazywania energii jednego organizmu drugiemu w celu polepszenia jego stanu psychosomatycznego. Bioenergoterapia zakłada, że organizm ludzki jest przystosowany do samoregulacji i samouzdrawiania pod warunkiem jednak, że nie utracił podstawowego kwantum energii.
Niezwykłą popularność uzyskała w ostatnich latach teoria elektronicznego modelu żywego organizmu, której twórcą jest ks. prof. Włodzimierz Sedlak z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Podstawową cechą życia, obok procesów biochemicznych jest – zdaniem, tego uczonego – wytwarzanie biopola. Śmierć lub choroba to utrata tej zdolności. Rola bioenergoterapeuty, jako ogniwa mocniejszego, sprowadzałaby się niejako do „doładowania energetycznego” organizmu słabszego. Paweł Połonecki posiada właśnie tego rodzaju właściwości.
Do szpitala wchodzimy incognito. O zdolnościach Pawła wie tylko mąż chorej, starszy, doświadczony lekarz miejscowego szpitala. Połonecki jest tu już po raz drugi.
„Następnego dnia po pana pobycie – relacjonuje lekarz – żona odzyskała przytomność, reagowała na otoczenie, nawet się uśmiechała. Kryzys nastąpił dwa dni temu, wydaje mi się, że guz pękł. Strasznie mi się dłużyła dzisiejsza noc. Czekałem na pana z niecierpliwością, nie wiedziałem czy dożyje?”
Choruje już od 6 miesięcy, przed czteroma laty medycyna wydała na nią ostateczny wyrok. Ale przypadkowo był wtedy w miasteczku Stanisław Nardelli, bioenergoterapeuta ze Śląska. Po jego zabiegach nastąpiła radykalna poprawa, chora nawet siadała. Energii jednak nie starczyło na długo, stan jej znów był na pograniczu agonii. Teraz jest nieprzytomna, papierowo blada, podłączona do kroplówek, jakichś urządzeń i aparatu do sztucznego oddychania. Żyje tylko dzięki temu. Połonecki pochyla się nad leżącą. Delikatnie ujmuje jej głowę w dłonie. Długo trzyma. Zmienia miejsca dotyku. Po 5 może 10 minutach, twarz chorej jak gdyby się zaróżowiła…
Nie, chyba nie…? Nie jestem pewny. Patrzę na zielony ekran kardiomonitora. Impuls przedtem prawie płaski, teraz skacze rytmicznie w górę, w dół, w górę i w dół. To przecież niemożliwe, ale ja to widzę! Lekarz z ulgą potwierdza: serce zaczęło bić normalnie, puls jest wyczuwalny, a gdy odchyla powiekę chorej – dostrzega odruch rogówkowy. I jej twarz jest rzeczywiście zaróżowiona.
Po kwadransie patrzę na Pawła – prawie go nie poznaję: jest zszarzały, zmięty, ma podkrążone oczy, krańcowo zmordowany. Przerywa, zwala się na fotel, długo siedzi w milczeniu. Ale po pół godzinie jest „jak nowy”, świeży jak przedtem. Zdumiewające! Znów idziemy do chorej. Wszystko dokładnie tak samo powtarza się trzykrotnie. „Źrenice się zwężyły, jest to objaw ustępowania obrzęku opuszki pnia mózgu” – wyjaśnia lekarz. On ma nadzieję. Połonecki szans jednak nie widzi, powie mi o tym w drodze powrotnej. Może byłyby, gdyby mógł być na miejscu. Dowiedziałem się później: następnego dnia chora odzyskała przytomność. Trzeciego dnia zmarła.
Jesteśmy w drugim krańcu Polski. Święta Lipka. Połonecki wraz z Jerzym Rejmerem, również bioenergoterapeutą, przyjmuje chorych w sali katechetycznej miejscowego kościoła. Przed drzwiami długa kolejka oczekujących. Wchodzą pojedynczo co parę minut Młoda dziewczyna z chorymi zatokami. Paweł trzyma jej głowę, może 2-3 minuty, potem wolno przesuwa ręce w dół. Ona mówi: „ból się obsuwa z pana rękami”. Starsza kobieta z chorym sercem, przed którą stoi Rejmer. „Gdy mnie pan dotyka – stwierdza – robi mi się dziwnie spokojnie”. Alkoholik do Rejmera: „Dwa miesiące temu, po poprzedniej wizycie, trzy dni nie piłem, nie czułem głodu alkoholowego”. Komuś robi się słabo, ale to normalna reakcja na działanie bioenergoterapeuty. Zdolności bioenergoterapeutyczne Połoneckiego odkryto przypadkowo parę lat temu, kiedy różdżka radiestety przebywającego w towarzystwie Połoneckiego, nagle zaczęła się dziwnie zachowywać.
Na cośrodowe spotkania organizowane w Pałacu Kultury i Nauki przez Warszawskie Stowarzyszenie Radiestetów, trudno się wcisnąć. Choć wpuszczani są tylko członkowie towarzystwa, ale i tak spora sala jest nabita, a za drzwiami pozostaje wielu chętnych. Obecni to reprezentacja wielkomiejskiego środowiska: są urzędnicy, robotnicy, jest ksiądz i pułkownik wojska, są naukowcy, młodzież, dziennikarze. Wpycham się z Pawłem do środka sali. W przejściu za rękaw łapie go w średnim wieku mężczyzna. Mówi chaotycznie, że córka w szpitalu, że grozi jej amputacja nogi, błaga, żeby jechał. Jedziemy. „Czy lekarze wiedzą, że będę?” – pyta Połonecki. „Tak, ale ordynator wolał nie wiedzieć”. Medycyna nie zawsze chce wiedzieć. Jeszcze nie tak dawno, niespełna 10 lat temu, ówczesny minister zdrowia uważał akupunkturę za czarną magię. Lecz choroba uczy pokory. Jest w tym wszystkim jednak coś zadziwiającego: ludzie błagają o pomoc, ale przed dziennikarzem ukrywają swoje nazwisko. Dlatego piszę o przypadkach i nieokreślonych miejscach, choć to wszystko działo się naprawdę… „Proszę zgłosić się do mnie do spółdzielni” – orzekł Paweł po wyjściu ze szpitala.
Pozostawiamy oszołomionego ojca na chodniku przed szpitalem i szybko wracamy do PKiN. Tak jest bez przerwy – ludzie wyciągają go z łóżka, kawiarni, banku, z przyjęcia, od przyjaciół.
Stefan wie, co zawdzięcza Pawłowi: życie i zdrowie żony. Opowiada, jakby to było dzisiaj, choć minęło już kilka miesięcy. Lekarze nie robili żadnej nadziei. Spóźniona operacja po zatruciu organizmu i 6-miesięcznego płodu moczem spowodowała niedowład lewej strony ciała i amnezję wtórną. Byli zaledwie rok po ślubie. Ona lat 21, on niewiele starszy. Jako ostatnią szansę odszukał Połoneckiego. Po 16 dniach jego systematycznych oddziaływań niedowład minął. Chora wstała. W tej chwili jej stan fizyczny jest bardzo dobry, amnezja również się cofa. Lekarze nie są w stanie tego faktu wytłumaczyć.
Znowu trzeba komuś pomóc, tym razem jedziemy kilkanaście kilometrów za Warszawę. Połonecki stwierdza, że wkrótce przestanie jeździć, ma bowiem wystemplowane całe pozwolenie na tankowanie benzyny… Pacjentem jest kilkunastoletni chłopiec z zażółconymi oczami, sprawa ciągnie się kilka miesięcy. Matka-lekarz boi się najgorszego. Wyniki badań są niepokojące. Paweł wyciąga różdżkę. Chwyta w obie dłonie i przesuwa wzdłuż ciała chłopca. Na wysokości wątroby różdżka wyraźnie się wychyla. Tak, to wątroba, po chwili dodaje, że również śledziona. Odkłada przyrząd i miejsca te jakby naciera wolnymi ruchami dłoni. „Zmartwienia nie ma – uspokaja matkę – chłopiec ma rozregulowany energetycznie organizm, trzeba podładować miejsca, które najbardziej to odczuwają”.
Później – dla doświadczenia – zbadał różdżką całą rodzinę. „Pani ma chore serce” – to do matki. „Pan lewe płuco” – do ojca. „Ty tarczycę i jajniki” – do córki. „W przeciągu tak krótkiego czasu postawił pan bardzo trafną diagnozę, na co ja potrzebowałam co najmniej kilku dni i wielu różnych badań” – podsumowała zaskoczona i zdumiona lekarka.
Niedawno zaproszono Jerzego Rejmera do filii Akademii Medycznej w Olsztynie na konferencję zorganizowaną przez Polskie Towarzystwo lekarskie. Temat bioenergoterapia w teorii i praktyce. W części praktycznej – w ramach testu – środowisko lekarskie poddało się jego diagnozie. Żaden z przebadanych nie zgłosił zastrzeżeń co do jej trafności.
Dlaczego, na jakiej podstawie zatrudniła pani Pawła Połoneckiego w spółdzielni?” – pytam Halinę Hoffmann, prezesa Zarządu Spółdzielni Lekarskich „Izis” w Warszawie. Pani prezes, posiadaczka dyplomów ukończenia trzech fakultetów, mówi, że dowiedziała się o tym, co Połonecki robi. Miała przeświadczenie, że to może pacjentom pomóc, a na pewno nie zaszkodzi. „Primum non nocere – naczelna zasada postawiona przez ojca medycyny Hipokratesa – obowiązuje nas do dzisiaj” – argumentuje H. Hoffmann.
W Spółdzielniach „Izisu” pierwsi zaczęli praktykować specjaliści od akupunktury z grupy profesora Garnuszewskiego, co wtedy było sensacją. Dzisiaj zatrudnieni w „Izisie” bioenergoterapeuci to też precedens. Eksperyment ten jest bacznie obserwowany przez zarząd spółdzielni. Tytułem próby rozpoczął najpierw Połonecki. Teraz pracuje również J. Rejmer. I trzeba miesiącami czekać, żeby się do nich dostać. Każdy z nich przyjmuje pacjentów wspólnie z lekarzem. Należą do czołówki najbardziej dochodowych pracowników spółdzielni. „Niech pan to jakoś tak napisze – prosi pani prezes Hoffmann – żeby pacjenci nie rozdeptali nam przychodni”.
Polska bioenergoterapia to właściwie wspomniany już Stanisław Nardelli z Tych, Jan Rublewski ze Szczytna Śląskiego, dwie kobiety w tym towarzystwie – Barbara Leńczuk ze Szczecina i inż. Janina Kamińska oraz filozof, starszy asystent na Uniwersytecie Warszawskim mgr Jerzy Rejmer i bohater tej opowieści Paweł Połonecki z Warszawy. Z piątki tej przebadano w Polsce częściowo jedynie Jana Rublewskiego. W wyniku tych badań, przeprowadzonych przez odpowiedni zakład PAN w Warszawie, okazało się, że jest on źródłem pola elektrycznego o natężeniu wielokrotnie wyższym niż notowno u innych osób objętych badaniami. Wyników testów Połoneckiego nie ujawniono, gdyż jak sam twierdzi, są one tajemnicą firmy, wchodzą tu bowiem względy konkurencji. W każdym razie musiały być zadowalające, skoro od czerwca 1983 r. będzie przyjmował w RFN.
Stowarzyszenie Radiestetów w Warszawie jest organizacją młodą, zaledwie sześcioletnią. Postawiło sobie za cel uporządkowanie w przybliżonej formie racjonalnej tych niezwykłych problemów coraz szerszym rzeszom zainteresowanych. Stowarzyszenie również szkoli i wydaje atesty radiestetom i bioenergoterapeutom. W 1981 r. zorganizowano pierwsze sympozjum poświęcone bioenergoterapii i radiestezyjnym metodom diagnostycznym. Hasłem tego spotkania było: medycyna poszukuje sojuszników. W listopadzie br. przy Warszawskim Stowarzyszeniu Radiestetów rozpoczął się roczny kurs diagnozy radiestezyjnej dla lekarzy różnych specjalności. Coś, co jeszcze niedawno wydawało się nie do pomyślenia!
Wśród uczestników jest jeden profesor, są docenci, doktorzy i lekarze – razem około 30 osób. To pierwszy tego typu kurs w Polsce. Organizatorzy wiążą z nim nadzieję, że być może uda się przekonać bardzo nieufne do tej pory środowisko lekarskie. Jerzy Rejmer, pełniący rolę wykładowcy, podkreśla, że metody diagnozy radiestezyjnej mają szereg zalet: nie są szkodliwe dla zdrowia, wychwytują anomalie organizmu o wiele szybciej niż rutynowe badania lekarskie, stwierdzają zmiany pojawiające się podczas funkcjonowania narządu.
Bioenergoterapeuci nie chcą niczego ukrywać. Chcą upowszechnić swą wiedzę wśród tych, którzy przekroczyli próg uprzedzeń.
Stowarzyszenie Radiestetów tworzy obecnie w Warszawie pierwszą w Polsce Pracownię Bioenergoterapii, organizatorzy już się martwią, czy zdołają przyjąć wszystkich chętnych.
Zainteresowanie bioenergoterapią i radiestezyjnymi metodami diagnostycznymi jest w świecie bardzo duże. W ZSRR na przykład, jak piszą L.E. Stefański i M. Komar w niezwykle ciekawej książce pt. „Od magii do psychotroniki „, sławą cieszą się bioenergoterapeuci Safonow, Kendżadze i Kriworotow – emerytowany pułkownik, który od 1960 roku współpracuje ze swym synem-lekarzem. Doskonałe wyniki osiągnął Kriworotow w leczeniu lumbago, zapalenia korzonków nerwowych i chorób systemu nerwowego. Badaniem tych zjawisk zajmował się również Siemion Kirlian. Właśnie on w roku 1939 w szpitalu w Krasnodarze na Kubaniu sfotografował specjalną techniką własną dłoń, której czarna sylwetka otoczona była jasną poświatą. Prowadzone później przez niego badania wykazały, że każda żywa istota ukazuje na kliszy swój „schemat energetyczny”. Od tego czasu używa się określeń „fotografia kirlianowska”, choć jej prawdziwym prekursorem był Polak, doktor Jakub Jodko-Narkiewicz. On to właśnie już w XIX wieku demonstrował doświadczenia nad promieniowaniem elektrycznym ciała ludzkiego.
Powróćmy jednak do współczesności. Zaawansowane prace prowadzone są dzisiaj w USA, Kanadzie, Hiszpanii, Jugosławii i Holandii. We Francji, w Bobigny, od października br. prowadzone są wykłady z medycyny naturalnej. Dziekan Wydziału Lekarskiego Pierre Comillot włączył do programu studiów 7 specjalności z tego zakresu, m.in. akupunkturę, homeopatię, fitoterapię oraz leczenie „przez nakładanie rąk”, czyli – bioenergoterapię.
U nas na razie kurs. Przypomnijmy: 30 lekarzy. Niewielu. Ale bariera została jednak przełamana.
TADEUSZ KAROLAK
(„Perspektywy”, numer 45 (686), 24 grudnia 1982 r)