Z pogranicza medycyny
Zanim nadjechał, już czekali w długiej Kolejce. Krzeseł nie starczyło dla wszystkich, ale rodzice solidarnie ustępowali miejsca siedzącego dzieciom. Wszyscy się tu znali, wymieniali między sobą życzliwe uwagi, rozmawiali, uśmiechali się. Czy na coś liczyli? Powiedzieli, że nie.
Powiedzieli, że to dla nich i dla ich dzieci jest jakaś szansa, więc grzechem byłoby jej nie wykorzystać. Przyszli także i dlatego, że nikt inny nie zaproponował im niczego lepszego.
TOMEK ma 8 lat. Wygląda na 3. może 4? Nie chodzi, nie mówi, ale dmucha. Po prostu wydmuchuje z siebie powietrze i zwykle po takim ataku dmuchania następuje atak epilepsji. Stale ktoś z nim musi być, bo – choć nie chodzi – jest bardzo ruchliwy, posuwa się po domu na pupie i łatwo może się skaleczyć. Dziecko urodziło się z porażeniem mózgowym. Matka nie pracuje, lecz żeby mogli jako tako żyć, wzięła dwa chałupnictwa i pracuje po nocach. W Krakowie nie ma czegoś takiego, jak przedszkole czy ośrodek dziennego pobytu dla dzieci upośledzonych, więc ona nie ma szansy na odpoczynek.
KASIA jest już duża. Ona szczęśliwie ma „tylko” porażenie połowiczne. Ale tak naprawdę szczęściem w nieszczęściu jest dla niej taka matka. Energiczna, zdecydowana na wszystko (zresztą także działaczka TPD, koła dzieci niepełnosprawnych ruchowo). To dzięki matce Kasia ma stałą rehabilitację, basen, jeździ także konno. Obydwie potwierdzają, że nie ma lepszej terapii, jak konie. Dają nie tylko sprawność ruchową, ale także pewność siebie, co jest szalenie ważne, Kasia jest miłą, inteligentną dziewczyną i w ostatnich miesiącach nabyła optymistycznego przekonania, że może jakoś z tego wyjdzie?
DRUGA KASIA przyszła tu po szóstej już operacji nóg. Ostatnia, to była operacja stóp. Dziewczyna bystra, dowcipna, śmieszka. Kiedy siedzi wygląda jak wszystkie jej rówieśnice.
AGATA wróciła właśnie z Włoch. Opowiada o wrażeniach, o tym. Co i gdzie widziała. Jest świetnie ubrana, opalona. Ma znaczne kłopoty z chodzeniem i zbieżnego zeza.
TRZECIĄ KASIĘ mama wnosi, a że dziewczyna ma około metra pięćdziesiąt, jest to bardzo trudne. Właściwie wlecze ją. Matka płacze. Nie ma żadnej pomocy, jest całkiem sama. Mąż zostawił je, gdy dziecko miało rok, bo okazało się, że ma porażenie mózgowe. Ona sama jest na rencie, ma zawansowaną chorobę wieńcową, a znikąd pomocy. Nie może się nawet doprosić rzeczy tak podstawowej, jak telefon. (Swoją drogą jest to skandal, by samotna kobieta z upośledzonym dzieckiem nie miała telefonu!).
Wchodzą kolejne. Dzieci małe, dzieci duże, jedne poruszają się same, choć z wielkim trudem, inne wnoszone są przez rodziców.
W gabinecie przyjmuje Paweł Połonecki, bioenergoterapeuta z Warszawy. Nie robi tego bynajmniej dla pieniędzy. Dla pieniędzy Paweł zapraszany jest za granicę, gdzie jego cudowne ręce są bardzo cenione. Do Krakowa przyjeżdża dlatego, że wierzy, iż może pomóc tym dzieciom. Przykłada więc dłonie do chorych miejsc. Dotyka nóg i rąk, głowy i kręgosłupa. Rodzice przy każdej wizycie mówią, czy zauważyli jakieś zmiany w dziecku, czy nie. Wszystko to jest skrzętnie zapisywane. Jedni nie widzą żadnej poprawy, inni opowiadają, że np. synek potrafi stać już 10 sekund bez pomocy, podczas gdy wcześniej nawet trzech nie ustał. I kiedy patrzę na te dzieci wiem, że to jest rzeczywiście kolosalny sukces, o który nieraz muszą się bić rok albo więcej…..
Spotkanie z Pawłem Połoneckim – czwarte już – odbywało się w Krakowie w siedzibie PCK przy ul. Świerczewskiego. Dlaczego właśnie tam?
Wszystko zaczęło się w 1986 r. Pomysł zrodził się w głowach młodych ludzi, zrzeszonych w grupie społecznych instruktorów
PCK. Wiadomo było, że są dzieci niepełnosprawne ruchowo i wiadomo było, że absolutnie nikt nie chce się nimi zająć. Postanowiono zorganizować Klub Dzieci Niepełnosprawnych.
Na pierwsze spotkanie do świetlicy PCK przyszło około 20 dzieci. Potem było ich coraz więcej. Dzieci i młodzież spotykali się na dole, w pomieszczeniach piwnicy przerobionych na klub, rodzice dyskutowali w pokojach na piętrze. Program opracowany był szczegółowo, tak dokładnie, by dzieci nie miały czasu na nudę, marudzenie czy niezadowolenie.
Spotykały się dzieci różne. Starsze i młodsze, o różnym stopniu upośledzenia. Większość stanowiły te z porażeniami mózgowymi, były jednak i z chorobami stawów, bioder, z rozszczepieniem kręgosłupa, padaczką itp. Najpierw były tylko spotkania w klubie, potem odważyli się na zorganizowanie wycieczek. Wspólnie byli w Zakopanem, wspólnie przejechali autokarem tzw. Szlakiem Orlich Gniazd.
Pomysł na Połoneckiego zrodził się tak jakoś przypadkiem. Kiedyś do Krakowa przyjechała pani Lucyna Winnicka. Chciała tutaj założyć filię swojej Akademii Życia. Szukała lokalu. Trafiła do PCK. Porozmawiali, podyskutowali, a że ich działalność jest nieco zbliżona, szybko się dogadali. Pani Lucyna najpierw zaproponowała jakiegoś bioterapeutę z RFN, ale nie nadjechał Wtedy przypomniała sobie, że istnieje w Warszawie sławny Paweł Połonecki, który jeździ leczyć także do Niemiec, i Paweł zgodził się przyjeżdżać do Krakowa.
– Nie udaję, że jestem panem Bogiem – mówi w przerwie między jednym a drugim pacjentem.
– Od razu na pierwszym spotkaniu powiedziałem dzieciom i rodzicom, żeby na nic nie liczyli. Że ja nie czynię cudów. Że jeśli dzieciom poprawi się choćby o 1 proc., to już będzie wiele. I myślę, że oni tak do tego podchodzą.
Józefa Pers, sekretarz zarządu PCK, która użyczyła własnego gabinetu dzieciom i bioterapeucie, obawia się trochę, że może mieć nieprzyjemności w związku z tą działalnością. Nie, że bioterapeuta, tylko że dzieci. „Bo nasza działalność statutowa, to opieka nad ludźmi starszymi, niepełnosprawnymi, z wyjątkiem psychicznie chorych, gruźlików, chorych na choroby zakaźne i dzieci.” – mówi. – „Ale z drugiej strony, jeśli już są tacy ludzie, którzy chcą pomóc, a my mamy miejsce u siebie, to dlaczego tego nie robić?”
No właśnie, dlaczego?
W Krakowie nie ma ani jednego miejsca, w którym dzieci takie mogłyby znaleźć opiekę. Nie ma przedszkola, nie ma ośrodka dziennego pobytu, nie ma nic. Ba, brak rehabilitantów i miejsc, przeznaczonych na rehabilitację, nie ma basenów, sprzętu, a przede wszystkim nie ma chęci. Opowiada mi pani Pers jak próbowała załatwić szkołę na kolonię dla dzieci z upośledzeniem narządu ruchu. Potrzebowała tylko odpowiedniego miejsca, całą resztę, czyli opiekę, dowożący autokar, nawet pieniądze – załatwiłaby we, własnym – zakresie. Przyjechali „Niemcy” – słyszała. Albo: „Teraz będziemy gościć harcerzy”. I w ten sposób dla dzieci i tak już poszkodowanych przez los nie znalazło się miejsce na letni wypoczynek.
Rodzice dzieci z porażeniami mózgowymi zdani są wyłącznie na siebie. W takiej sytuacji działalność PCK, te spotkania, zaproszenie bioterapeuty, organizowanie wycieczek, słowem – zainteresowanie – stało się dla dzieci i rodziców przysłowiowym światełkiem w tunelu. Cóż jednak może zdziałać nawet najlepsza organizacja bez poparcia z zewnątrz? Nic, albo bardzo mało.
PCK puka do Wielu drzwi. Pani Pers mówi, że spoza jednych usłyszeli głos nadziei. To wiceprezydent Woda obiecał, że w Krakowie będzie przedszkole dla dzieci z porażeniami mózgowymi. Są także pocieszające wiadomości i z innej strony. Oto Instytut, Rehabilitacji AWF ma poważne plany zorganizowania w Krakowie centrum dla osób i dzieci z zaburzeniami ruchu. Plany te zakładają poważną rehabilitację chorych, prowadzoną kompleksowo z pomocą studentów z AWF. Na razie są to luźne projekty, kiedy się skonkretyzują, nie wiadomo.
Nie sposób zapomnieć także o Krakowskim Ośrodku Sportowym przy ul. Powstańców Warszawy oraz o Swoszowicach z końmi. Lecz to wszystko razem, to mniej nawet, niż kropla w morzu potrzeb.
Nie tak dawno pisałam o 17-letnim Arturze, z którym starzy rodzice nie umieli sobie poradzić, a w Krakowie nie znalazła się ani jedna instytucja, władna zająć się chłopcem. Matce mówiono, że problem rozwiąże się, gdy Artur ukończy 18. lat, bo wtedy traktowany już będzie jako dorosły i łatwiej znajdzie się miejsce, w którym będzie go można umieścić. Problem rozwiązał się na dwa tygodnie przed pełnoletniością – Artek zmarł. Jednakże inne dzieci żyją. I często są to dzieci błyskotliwe, mądre, wesołe i pełne nadziei. Rozmawiają, śmieją się, błyskają humorem, tylko nie mogą biegać – skakać, jeździć na rowerze, Tego nie mogą, ale mogą i chcą żyć. Mają do tego prawo, jak my wszyscy. Jako ludzie cywilizowani i podobno kulturalni, powinniśmy im w tym pomóc.
Józefa Pers mówi na koniec: kpią z nas niektórzy, że chodzimy z puszkami po ulicach. W maju z takiej zbiórki otrzymaliśmy 1 mln. 300 tys. zł. Wszystkie te pieniądze natychmiast wracają, w takiej czy innej postaci, do społeczeństwa. Dla przeciętnego człowieka 20 zł., to żaden pieniądz. Dla nas każde 20 zł., to dużo..
P. S. Jeżeli ktoś chciałby pomóc dzieciom z porażeniem mózgowym, może wpłacać na konto Zarządu Krakowskiego PCK: NBP, III oddział miejski Kraków 35031-5584-132, z adnotacją: „Dla dzieci niepełnosprawnych”.
Elżbieta Borek