Elżbieta Dzikowska
Od lat interesowałam się medycyną ludową, zwłaszcza praktykami medycznymi związanymi z leczeniem i rzucaniem uroków w Ameryce Łacińskiej. Oddawałam się w ręce znachorów, którzy modlili się w mojej intencji do władcy nieba i do pana piekieł, a nawet do dawnych bóstw przedkolumbijskich.
Pozwalałam oczyszczać się, czyli zdejmować moją złą aurę przy pomocy specjalnych ziół, jajek oraz zarzynanego w tym celu koguta. Zgadzałam się na występowanie w mojej sprawie do gwiazd i obwodzenie dłonią miejsc, w których mogło się mieścić źródło choroby. Nosiłam amulety, piłam wywary z ziół, nosiłam w torebce zasuszonego kolibra. Kiedy wstawałam rano, pierwszym moim zajęciem było pogłaskanie dwóch przedkolumbijskich korali z jadeitu znalezionych ponoć w grobie azteckiej księżniczki a podarowanych mi przez bardzo zaprzyjaźnioną osobę; były przedtem poddane specjalnym zabiegom prawdziwej meksykańskiej czarownicy, aby mi zapewnić szczęści.
No i nic nie zmieniło się w moim życiu. Może dlatego, że nie potrafiłam zanurzyć się w obcy mej racjonalnej naturze odmęt magii? Byłam obserwatorem i nawet jeśli zabiegi dotyczyły mojej osoby – stałam jak gdyby obok samej siebie, pilnując, by niczego nie uronić, każdy szczegół zapisać w pamięci… Po prostu byłam sceptykiem.
Mój stosunek do zabiegów paramedycznych zmienił się podczas I Sympozjum Radiestetów, które odbyło się we wrześniu 1981 roku pod hasłem „Bioenergoterapia i radiestezyjne metody diagnostyczne”.
Dzisiaj bioenergoterapia jest najmodniejszym tematem w Polsce. Nawet lekarze, którzy do niedawna trzymali się z daleka od współpracy z ludźmi obdarzonymi ponadnormalnym, działającym terapeutycznie polem biologicznym, wypowiadają się oficjalnie, że w niektórych przypadkach może być ono bardziej skuteczne niż środki chemiczne. Powstają książki o „polskich Harrisach”; każdy uzdrawiacz leczący przez nakładanie rąk lubi się porównywać do niezwykłego Kanadyjczyka, zapewniając na ogół, że ma jeszcze więcej energii.
Bioenergoterapeuci oblegani są nie tylko przez chorych, ale i przez dziennikarzy bardziej niż sławni artyści, politycy, uczeni, nie mówiąc o wybitnych profesorach medycyny. Aż się nie chce wierzyć, że jeszcze półtora oku temu podczas trwania Sympozjum Radiestetów interesowało się nimi ledwie kilka osób.
Dzięki jednej z nich znalazłam się na Sympozjum. Chociaż odbywało się w szacownych salach warszawskiej siedziby NOT-u, jego atmosfera miała w sobie coś z jarmarku. Kilkuset zaproszonych gości okupowało salę konferencyjną, co dziesięć minut – bo taki był czas wystąpień – bijąc brawa innemu koledze, zwierzającemu się ex cathedra ze swoich sukcesów.
Czmychnęłam w kuluary.
– Co pani czuje? – ciepło czy zimno? – zapytywał Agnieszkę Matynię młody fizyk z Polskiej Akademii Nauk.
Siedzieli obok siebie, Agnieszka przeciągała swoją smukłą dłoń pomiędzy rękami młodego uczonego.
– Wie pan, dziwne, czuję chłód…
– To wspaniale, pani ma również właściwości radiestezyjne
Postanowiłam spróbować i ja. Nie poczułam nic.
– Zdejmę z pani złą aurę – odciągnęła mnie na bok tęga, wysoka kobieta w czerni o źrenicach rozszerzonych – zdawało mi się – atropiną.
Wyglądała niesamowicie. Czemu nie? – pomyślałam. Przyjechałam tu po takie właśnie doświadczenia… Zebrało się wokół nas kilkanaście osób. Niezwykła dama wyciągnęła ręce i zaczęła powoli obwodzić nimi moje ciało.
– Co pani czuje?
Było mi naprawdę wstyd: znów nie czułam nic. Ech, po co ja tu przyszłam, niedowiarek…
– Niech pani przestanie – zwrócił się do „czarnej damy” niski, drobny blondyn w dżinsowych „ogrodniczkach”. Wyglądał na ucznia gimnazjum.
– To czarownica – szepnął mi do ucha. – Mogła pani zaszkodzić, ale odwracałem wszystkie jej złe fale…
I głośno:
– Czy pani chce, żebym ja na panią podziałał…?
Byłam pewna, że oto raz jeszcze przekonam się, że wszystkie opowieści o przekazywaniu energii biologicznej to po prostu wymysł. Niech to będzie raz ostatni…
– Spróbujmy…
Chłopiec był niezwykle pewny siebie. Uśmiechnął się, puścił do mnie oko i stanął w niewielkim rozkroku unosząc dłonie ponad moją głową.
– Proszę mówić, co pani czuje…
Nie starałam się specjalnie obserwować siebie, a jednak nagle poczułam wokół głowy leciutkie spływanie wibrującego powietrza. Szedł ten powiew najwyraźniej od rąk uzdrawiacza. Kiedy znalazły się one nad moimi ramionami – doznałam wyraźnego ucisku, jak gdyby spoczął na nich niewidoczny ciężar.
Powiedziałam o tym.
– To świetnie, a teraz…?
Dłonie przesuwały się coraz niżej, ciągle w odległości około dziesięciu centymetrów od mojego ciała, a wraz z nimi wędrował w dół ów dziwny prąd powietrzny. Kiedy znalazły się na wysokości moich stóp – uzdrawiacz strzepnął nimi, jak gdyby chciał się czegoś pozbyć i przyłożył rękę do mojego karku.
Czuje coś pani?
– Ciepło, pulsujące ciepło. Miłe uczucie relaksu.
– A teraz?
Przesunął dłońmi wzdłuż moich opuszczonych ramion.
Poczułam mrowienie.
A więc jednak istnieje jakaś dziwna siła, którą bez dotyku człowiek może przekazać drugiemu człowiekowi! Ale – chyba ta siła potrafi naprawdę uzdrawiać?
Młodym człowiekiem, który przełamał mój dotychczasowy sceptycyzm był Paweł Połonecki. Dziś miesiącami trzeba czekać na przyjęcie przez Pawła w lekarskiej spółdzielni „Izis”, gdzie diagnozuje i oddziaływuje bioenergoterapeutycznie wspierany wiedzą i doświadczeniem dra Leonarda Wilka. Paweł bada chorego przy pomocy różdżki, wahadełka, albo nawet tylko dotyku rąk – doktor Wilk osłuchuje stetoskopem, przeprowadza wywiad, kieruje na badania laboratoryjne. Karty zdrowia prowadzi doświadczona pielęgniarka, pani Ałła. Doszło więc już do oficjalnej w tym przypadku współpracy medycyny z bioenergoterapeutą.
Zaglądam co jakiś czas do przychodni „Izis”. Siostra Ałła daje mi biały fartuch i obserwuję reakcję chorych, których Paweł leczy dotykiem bądź nakładaniem rąk czyli mesmerycznie. Zawsze pyta o odczucia pacjenta. Zapisuję:
– Gorąco…
– Czuję się jak po zastrzyku z wapna…
– Oj, jakie mróweczki…
– Coś mi się gotuje w brzuchu…
– Drętwieje mi noga…
– Pulsowanie…
– Szum w głowie… jakbym miała za chwilę utracić przytomność…
– Teraz przechodzi przeze mnie prąd…
– Oj, jakie prądy, jakie prądy, niech je pan wyłączy…
– Mam inny smak w ustach, trochę lżej…
– Chwieję się…
– Ciepło, napięcie, jak gdyby ktoś pompował mi powietrze do głowy…
– Żar w piersi. Widzi pan, jak się pocę?…
Widziałam kilka omdleń. Lekarka, którą zaprosiłam incognito, aby obserwowała działania Pawła, doszła do wniosku, że daje z siebie zbyt wiele – sam wyczerpuje się za bardzo i może przedawkować energię przekazywaną choremu. Ale Paweł nie chce się oszczędzać. Twierdzi, że woli jakość od ilości. Harris dotykał chorego przez sekundę, nie interesując się, czy czuje cokolwiek, on – działa aż pacjent naprawdę doświadczy jego siły. Tylko wówczas – twierdzi – oboje mogą mieć pewność, że miejsca, w których brak było energii i dlatego wywiązała się w nich choroba zostały doładowane i jest tym samym szansa na poprawę.
– Wie pani, sensacja – szepcze między zabiegami siostra Ałła. – Dziecku naszej koleżanki nie chciały wyrastać zęby. Przyniosła małego ubiegłej soboty, pan Połonecki podziałał i już wyrósł jeden…
Na ogół jednak przychodzą do Pawła chorzy z poważniejszymi problemami. Spotkałam wielu, którym poprawił wzrok, mojej przyjaciółce usunął z miejsca bóle wątroby, innej pomógł znacznie w znoszeniu dolegliwości związanych ze schorzeniem zwanym „łokciem tenisisty”. Sporo ludzi zgłasza się z nowotworami. Czy potrafi całkowicie je wyleczyć – trudno stwierdzić przed upływem pięciu lat od przeprowadzonej terapii, uczciwie mogę tylko stwierdzić, że spotkałam pacjentów, którzy czuli się zdecydowanie lepiej po jego zabiegu. Poza ładowaniem bioenergią dawał im nadzieję, wolę wyzdrowienia, która odgrywa przecież ogromną rolę nie tylko w tego rodzaju terapii. Poznałam żonę znanego dziennikarza, który zmarł na nowotwór płuc. Udzieliła mi wywiadu w przekonaniu, że jej mąż życzyłby sobie tego, byłoby to jego podziękowanie dla Pawła, że utrzymywał go długo przy życiu, przywrócił nawet sprawność zawodową, a gdy musiał jednak umrzeć – sprawił, że stało się to bez bólu. Rozmawiałam z młodą kobietą bardzo poważnie chorą na białaczkę, zawsze pogodną pełną życia. Uważa, że w dużej mierze jest to zasługa Pawła; po jego oddziaływaniu spada bardzo wyraźnie liczba białych ciałek krwi. Zapytałam, czy bierze leki chemiczne. Oczywiście, Paweł bynajmniej nie zniechęca do ich zażywania. Uważa, że jego działanie wspiera tylko medycynę.
Nazwiska moich rozmówców ujawnię w książce.
Chciałam tu wymienić jedynie Tomka Jędrzejewskiego, bo wiem, że na to czeka, a książki wydaje się długo.
12 maja 1981 roku, w przeddzień zamachu na papieża, opowiada matka Tomka – chłopiec wybrał się na basen. Nie sam, z grupą dzieci. Byli właśnie na Łazienkowskiej, kiedy, jak zawsze niecierpliwy, wyrwał się do przodu. Prosto pod ten fatalny autobus. Pani, płakał kierowca, nie miałem ucieczki, tak podleciał bokiem, że ani rusz wyminąć… – Widziałem jego mózg, więc po co ratować nogi, skoro i tak nie wyżyje – powiedział rzeczowo do matki lekarz, kiedy po wielogodzinnej operacji dziecko znalazło się na sali reanimacyjnej. Prognoza optymistyczna zakładała, że Tomek być może wyżyje, ale w stanie kwalifikującym się co najwyżej do pobytu w Górze Kalwarii jako osoba dożywotnio niesprawna fizycznie, a kto wie, czy i nie na umyśle. Trudno zresztą sprawdzić, jak mózg chłopca funkcjonuje, skoro nic nie mówi.
Tomek przeleżał na reanimacji sześć miesięcy. W to, że wyżyje, wierzyła tylko pani Wiesia, salowa. Dojeżdżała do pracy dwoma autobusami i jeszcze rowerem, a jednak ciężkie warunki życia nie zabiły w niej wielkiego serca.
– Ty jesteś Tomek, a ja Wiesia – pogadywała, sprzątając, do chłopca.
– Będzie mówił – pocieszała matkę – on ma taką mądrość w oczach…
Pewnego razu stała tyłem do małego, kiedy posłyszała:
– Wiesiu, Wiesiu, pożałuj mnie… Rozpłakała się.
Ale to było potem. Pierwszym słowem jakie wypowiedział, było oczywiście „mama”. Stało się to przy Pawle.
Kiedy zawiodły nadzieje, pani Jędrzejewska dowiedziała się o Sympozjum Radiestetów i zwróciła też uwagę na niepozornego chłopca, który miał już zresztą lat trzydzieści.
Tomek wykonywał wszystkie zalecenia lekarzy, poddawał się ogromnie ciężkiej rehabilitacji, ale – twierdzi matka – to Basia Lenczuk ze Szczecina i Paweł Połonecki przyczynili się na pewno do odzyskania zdrowia przez jej syna.
– Będzie chodził – powiedział bezczelnie Paweł patrząc na sparaliżowane dziecko. Zrazu bywał w szpitalu codziennie, potem dwa-trzy razy w tygodniu. Dziś Tomek jest prawie całkowicie sprawny, uczy się doskonale.
– Chciał być celnikiem – uśmiecha się matka. – Tak go zresztą nazywamy, Celnik, bo ma niesamowity zmysł obserwacji.
Paweł, podobnie jak Tomek, ma duże poczucie humoru.
– Ale ja już nie będę celnikiem – wyjaśnia Tomek. Będę gliną. Albo plasteliną. Żeglarzem. A może – szachistą, ale tylko wtedy gdy będę wygrywał.
Już wygrał. I sądzę, że Paweł był jednym z ogniw, które doprowadziły go do zwycięstwa.
Stał się uzdrowicielem przypadkowo. Z zawodu mechanik, niedoszły absolwent technikum fotograficznego, bokser wagi muszej, kierowca, pewnego razu wziął „na łepka” pasażera, który mu powiedział, że ma zdolności radiestezyjne.
– A co to jest radiestezja? – zapytał.
– Niech pan przyjdzie do Stowarzyszenia na Radomską, to się pan dowie.
Przyszedł i powiedziano mu, że ma uzdolnienia bioenergoterapeuty. Dzisiaj tak go spopularyzowała telewizja i artykuły prasowe, że trudno się do niego dostać. Zwłaszcza, że nie ma własnego mieszkania, ani telefonu, a leczenie bioenergoterapeutyczne w „Izis” trzeba zamawiać z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. O przyjaciołach jednak pamięta, jako starsza pani mam więc okazję napominać, żeby mu się nie przewróciło w głowie od sukcesu. Ale – skromny nie jest.
– Nie dziw się, tłumaczył ml to pewien przyjaciel – uczony. – Żeby skutecznie działać wszyscy bioenergoterapeuci muszą mieć przede wszystkim ogromną wiarę w siebie.
A że najważniejsze są skutki – darujmy im zarozumiałość…
Paweł, na pewno stara się, ażeby te skutki byty jak najlepsze. Tego jestem pewna.
Tekst i zdjęcia:
ELŻBIETA DZIKOWSKA
(„Kobieta i Życie”, Nr 19/1668, 11 maja 1983)