Gdyby dawno temu jakaś kobieta, po 20 latach bezowocnego leczenia bezpłodności, po ratunek udała się nie do lekarza lecz osoby obdarzonej pewnymi nadzwyczajnymi właściwościami, by niebawem zajść w ciążę i urodzić dziecko – to takie zdarzenie okrzyknięto by cudem. Paweł Połonecki, którego dotyk promieniujących dłoni doprowadził do wielu wciąż nie wytłumaczonych, choć udokumentowanych uzdrowień, stanowczo nie zgadza się z określaniem go „cudownym uzdrowicielem”. Mówi, że on tylko dzieli się z potrzebującymi tym, co według jednych – Pan Bóg, a według innych – natura wyposażyła go w nadmiarze. Ten dar to moc jego bioprądów.
Pan Paweł, w końcu lat 70, skromny urzędnik bankowy, dziś figuruje w światowych encyklopediach, min. w angielskiej i kanadyjskiej. Dopóki mi sił i bioenergii wystarczy – podkreśla — chcę i będę pomagał chorym w Polsce i poza granicami naszego kraju. Łatwiej mu powiedzieć, gdzie jeszcze nie był: Japonia, dawny Związek Radziecki, Australia
– Ja nie ogłosiłem się uzdrowicielem, jak ostatnio niektórzy o sobie mówią, że aż skóra mi cierpnie – rozpoczyna opowieść Paweł Połonecki. Mnie odkryto. Stało się to w 1979 roku. Siedzący obok w samochodzie radiesteta nagle poczuł, że emituje silne biopole. Zachęcony poddałem się pierwszym badaniom i eksperymentom w siedzibie warszawskich radiestetów. Ku mojemu zdumieniu stwierdzono, że właściwie od razu mogę pomagać cierpiącym na różne choroby.
W 1981 roku Połonecki podejmuje działalność bioenergoterapeuty w warszawskiej Spółdzielni Lekarskiej „Izis”. Rok później firma niemiecka, pracująca nad aparaturą łagodzącą bóle migrenowe zaprasza pana Pawła do Duisburga na serię specjalistycznych badań. Te wypadają tak rewelacyjnie, że niejako w uznaniu dla jego nadzwyczajnych właściwości bioenergetycznych, Niemcy ofiarowują mu… forda taunusa.
„Harris znad Wisły”, jak często nazywa się pana Pawła, uczestniczy w licznych eksperymentach, przeprowadzanych przez polskie uczelnie i placówki naukowe. Nie brakuje, na szczęście, lekarzy i naukowców, m.in. w warszawskiej Akademii Medycznej, krakowskiej AWF i podwawelskiej AM im. Kopernika, zafascynowanych tajemnica leczenia bioprądami. Fotografie wysokonapięciowe aury wokół głowy Połoneckiego, wykonane w I Katedrze Chirurgii Ogólnej krakowskiej Akademii Medycznej ukazują bioenergoterapeutę niczym świętego. To następne obiektywne dowody potwierdzające u pana Pawła bioprądy silniejsze o około 30 proc. niż u normalnego człowieka.
W 1985 roku resort zdrowia swymi, nie do końca przemyślanymi, decyzjami bioenergoterapeutów fałszywych i prawdziwych wrzucił do jednego worka, zakazując im legalnej działalności. Ileż potem zabiegów i starań kosztowało spółkę „Bioton”, by tych sprawdzonych i najlepszych, takich jak Połonecki, Rejmer, Tomaszewski czy dr Szander-Powolną, wziąć pod swe skrzydła, by nadal dzielili się swą energią z tymi, którzy ich akceptują i potrzebują.
Kiedy przyjmuje pan Paweł, do siedziby „Biotonu” przy Poznańskiej trudno wcisnąć palec. Pacjenci wywodzą się ze wszystkich warstw i grup społeczno-zawodowych, od profesorów wyższych uczelni i lekarzy, poprzez inżynierów, oficerów, siostry zakonne, ulubieńców warszawskiej publiczności teatralnej po emerytów i matki z małymi dziećmi.
Energoterapeutom z „Biotonu” zawsze towarzyszą lekarze medycyny. Połonecki od 10 lat niezmiennie przyjmuje razem z dr Elżbietą Kastelik-Żabik:
– Paweł ma na swym koncie zdumiewające rezultaty. Na kongresach krajowych i międzynarodowych wielokrotnie przedstawialiśmy przypadki wyleczeń, które medycyna konwencjonalna traktuje jako nieodwracalne – mówi dr Kastelik-Żabik – Połonecki, co potwierdzają moje długie, bezpośrednie obserwacje, napełnia ludzi wiarą i energią. Warto zaznaczyć, że on nigdy nie zniechęca do jednoczesnego korzystania z możliwości medycyny tzw. naukowej. Uważa, że razem można osiągnąć więcej.
40-letni Paweł Połonecki ze swych zagranicznych wyjazdów przywozi do Polski różne dary, nici chirurgiczne, aparaty słuchowe. Za zarobione ostatnio pieniądze w Kanadzie kupił autobus i przekazał go Szkole Społecznej nr 11 na Bródnie.
Stanisław Ferenc