Nie wierzę w duchy, ani w latające spodki, ani w wizyty gości z innych planet. Nie wierzę w horoskopy astrologów, mam zastrzeżenia do telepatii i z dużą dozą sceptycyzmu słuchałem opowieści o cudownych uzdrowieniach metodą bioenergoterapii.
To znaczy nie wierzyłem do poniedziałku, bo tego dnia musiałem zmienić zdanie jeśli chodzi o skuteczność bioenergoterapii. Uwierzyłem, bo co tu dużo gadać, przekonałem się na własnej skórze. A skórę mam obolałą bo po Powstaniu Warszawskim zostało mi kilka krzyży na piersiach i własny zmiażdżony kręgosłup. W wyniku tego obrażenia mam niedowłady w nogach i piekielne bóle reumatyczne od stopy do kolana.
Właśnie w poniedziałek siedziałem przy redakcyjnym biurku stękając, bo przy zmianie pogody bóle przyszły ze zdwojoną siłą. I wtedy właśnie do redakcji wszedł niepozorny młody człowiek nazwiskiem Paweł Połonecki – bioenergoterapeuta z Polski, będąc przejazdem w Londynie. Wywiad z nim przeprowadzał kolega Maciej Cybulski, ale i ja wiedziony dziennikarską ciekawością wszedłem na chwilę do gabinetu.
Połonecki popatrzył na mnie przez chwilę i ku mojemu osłupieniu powiedział, że mam uszkodzony kręgosłup i że cierpię na silne bóle nóg. Kazał mi usiąść delikatnie wziął w ręce moje kolana, po czym zaczął wodzić dłońmi po moich piszczelach i stopach.
„Pan w to nie wierzy – powie dział – ale to nic nie szkodzi, „pan uwierzy”.
Cały zabieg trwał kilkanaście sekund. Poczułem ciepło w nogach po których zaczęły mi jakby chodzić „mrówki”. Połonecki poszedł, a ja wróciłem za biurko.
Po godzinie bóle w nogach przeszły. Pomyślałem „autosugestia”, ale gdy ból do wieczora nie wrócił, gdy pierwszy raz o wielu lat spokojnie i bezboleśni przespałem całą noc, gdy nie wrócił następnego dnia i nie wrócił do dzisiaj, zmieniłem zdanie. Uwierzyłem w bioenergoterapię i w niecodzienny dar Połoneckiego.
Edward Chudzyński
(Londyn, sierpień 1983)