Jacek Karpiński, jeden z najgenialniejszych umysłów w Polsce, tworzył wspaniałe komputery, potem hodował świnie, wreszcie – jeszcze przed stanem wojennym – wyjechał do Szwajcarii. Czy się tam zajmuje – nie jest tematem tego artykułu, wspomnę tylko, że nie zaprzestał pasjonować się wynalazkami. Dzięki temu właśnie, polski bioenergoterapeuta Paweł Połonecki miał szansę być przebadanym na instrumentach, jakich w Polsce jeszcze nie mamy.
Według opinii Karpińskiego (podaję za Połoneckim) i one nie są doskonałe, bo pan Jacek nie zajmuje się przecie odkrywaniem tajników bioenergoterapii.
Nie wiem, jakie były to przyrządy, w każdym razie wykazywały podobno, że potencjały energetyczne Pawła Połoneckiego są wielokrotnie wyższe od potencjałów jego żony i samego mistrza od komputerów. Były także pomiary reakcji cieplnych, a że Jacek Karpiński zainteresował się podobno zjawiskiem – jestem przekonana, że odkryje, a raczej udowodni, na czym polega zjawisko biopola. Jeżeli tylko zechce się tym zająć.
Pawła Połoneckiego badano również w Polsce; zawsze – pewny siebie – podkreśla, że jest gotów poddać się wszelkim doświadczeniom, sam ciekaw, dlaczego, choć chaplinowej raczej postury i wagi – potrafi dopomóc ludziom, zwalistym jak góra. Mówią o nim: ale ten ma kopa! Ten kop – to bioenergia. Odczuwałam ją sama, czasami w nadmiarze po naładowaniu przez Połoneckiego. Wydaje mi się, że jeżeli ktoś ma chore organa, które potrzebują silnego bodźca, powinien udać się do niego. Od razu – by uprzedzić listy z pytaniami o adres – podaję, że Paweł Połonecki przyjmuje w Warszawie, Al. Jerozolimskie 29, Spółdzielnia Leczniczo-Kosmetyczna IZIS. W soboty i we wtorki. Ma sekretarkę, która prowadzi korespondencję i winna podawać termin przyjęcia. Czasami jest on jednak bardzo odległy i wtedy pacjenci wymyślają mi w listach, po co w ogóle piszę o takich facetach, co potrafią pomóc; skoro nie są w stanie ich przyjąć. Ano – rzeczywiście, nie mogą przyjąć wszystkich, bo są tylko ludźmi – spalają swoje siły i muszą je regenerować, muszą spać, jeść, mieć relaks. Jeżeli potrafił dać nadzieję choćby niektórym spośród skazanych na ciężkie cierpienia, to i tak warto o nich pisać, żeby było wiadomo, gdzie i na co pomagają!
Połonecki przyjmuje z lekarzem. Lekarz bada pacjenta, jeśli nie ma ze sobą diagnozy, albo jeśli pragnie ją potwierdzić. Siostra prowadzi kartę choroby, w której wpisuje zaordynowane badania laboratoryjne, ich wyniki, rezultaty terapii, na którą zresztą trzeba wyrazić pisemną zgodę.
Wiele razy obserwowałam Połoneckiego przy pracy. Przyjmuje chorych na wszystkie dolegliwości, ale – po miesiącach obserwacji – okazało się, że na jedne działa skuteczniej niżeli na inne. Największą przyjemnością było dla mnie obserwowanie, jak małe dzieci zaczynają lepiej widzieć, tracą powoli zeza. Niewątpliwie ograniczające ruchomość kończyn. Zdarzało się, że chorzy przychodzili o kulach, a wychodzili o własnych siłach. Usuwa ból głowy, leczy korzonki nerwowe, ale te dolegliwości nie sprawiają kłopotu żadnemu chyba z bioenergoterapeutów. Zauważyłam także, że przychodzi do Połoneckiego sporo młodych kobiet, które nie mogą mieć dzieci. Dotyk jego rąk udrażnia zapewne jajowody, albowiem do chwili, gdy piszę ten materiał „urodził” już – śmieje się – piętnaścioro dzieci!
Wydaje mi się, że teraz znacznie więcej wiemy już o bioenergoterapii, aniżeli przed dwoma laty, kiedy zaczęła się moda na to niekonwencjonalne leczenie. Wówczas wydawało się, że bioprądy emitowane przez uzdrawiacza mogą być panaceum na wszelkie choroby. Dziś można uogólnić, że pewnie nikomu nie szkodzą, ale każdy z bioenergoterapeutów ma jak gdyby swoją specjalizację, którą coraz bardziej sobie uświadamia. Już nie mówi się, że przez nakładanie rąk można z całą pewnością zlikwidować raka, chociaż się twierdzi, że bioprądy mogą być pomocne w kuracji. Tylko niewiele uzdrawiaczy może się odważyć na stwierdzenie, że leczą stwardnienia rozsiane i mongolizm. Otwarcie wyklucza się wpływ na choroby dziedziczne i infekcyjne. Coraz częściej bioenergoterapeuci marzą o ściślejszej współpracy z lekarzem.
– Bioenergia – mówi dr Jerzy Sosnowski, sekretarz generalny Polskiego Towarzystwa Biocenotycznego – to coś, jak talent albo się go ma, albo nie. Ale tylko go mieć – nie wystarczy. Trzeba go rozwijać, doskonalić, najgenialniejszy samouk nie może wystąpić od razu na scenie opery.
Paweł Połonecki niewątpliwie taki talent ma. Było to jeszcze wtedy, kiedy nie wierzyłam w bioenergię, a Połonecki, nie kładąc mi rąk, na ramionach, a jedynie trzymając nad nimi spytał, czy coś czuję, a ja poczułam ciężar, ciepło i mrowienie.
Zaprzyjaźniliśmy się z Pawłem Połoneckim i z sympatią obserwowałam rozwój młodego człowieka o niewątpliwie dobrej woli. Wielu mu zazdrości: tylu ma pacjentów, na pewno zarabia dużo, bardzo dużo, bo spółdzielnia ma przecież ustalone we własnym interesie stawki, z których jakiś procent przekazuje bioenergoterapeutom. Sukces niewątpliwie przyczynił się do tego, że w środowisku nie zawsze ciepłe słyszę o nim zdanie. O, kupił sobie samochód. Jeździ za granicę. Zobacz, jaka teczka… Na pewno byłby bardziej lubiany, gdyby chodził pieszo i w podartych spodniach. Paweł mógł zostać za granicą i tam dopiero zarabiać pieniądze, albowiem miał propozycję pracy w różnych krajach. Lecz – wrócił do Polski. Do chorych, którzy zapisani są już chyba na dwa lata z góry. I do szkoły. Tej, którą prowadzi Johannes Rongen. Bo Paweł wie, że tego samego „kopa”, który energetycznie, choć bez dotyku, może ściąć z nóg waligórę – trzeba ująć w świadome karby. Pewnie, że już sam nauczył się kontrolować własną siłę, ale nie zaszkodzi dowiedzieć się tego, co umie kolega. Zwłaszcza, że pomoże mu to w oszczędzaniu bioenergii, którą czasem – być może – wydaje niepotrzebnie. Chory myśli, że im więcej poczuje, im więcej da z siebie terapeuta – tym lepiej dla zdrowia. Chyba nie zawsze słuszna to opinia. Za dużo antybiotyków także szkodzi.
Zdaję sobie sprawę, że piszę o szczegółach, które być może nie interesują tak czytelników, jak rezultaty samej terapii, opis spektakularnych uleczeń. Ale o tym już było, w prasie codziennej, w czasopismach. Sądzę, że nadszedł czas, aby powiedzieć to, co jest ważne nie tylko dla zrozumienia chorego, ale także – bioenergoterapeuty. Staję w obronie Pawła, Rejmera, Nardellego, Basi Lenczuk i innych, którzy dają z siebie to, co mogą i – jak potrafią. A wracając do domniemanej na razie ich specjalizacji, marzę głośno, jak to by było wspaniale, gdyby lekarze – zwłaszcza w wypadkach gdy wiadomo, że pigułki czy zastrzyki spowodują szkodliwe działania uboczne – zechcieli z nimi współpracować. Jeżeli trzeba kogoś „doładować” – nawet na reanimacyjnym stole, sądzę że medycyna oficjalna mogłaby – przy wykorzystaniu przede wszystkim własnych środków – wesprzeć się Połoneckim czy Nardellim. Jeżeli zachodzi potrzeba uspokojenia pacjenta – sądzę, że wspaniale potrafiliby to zrobić Rongen, Barbara Lenczuk, Rejmer. Oczywiście, upraszczam, bo zakres działania bioenergoterapeutów nie jest tak ściśle ograniczony.
Rozwiązanie jest jeszcze inne. Wielu lekarzy garnie się do bioenergoterapii, przechodzą nawet specjalne przeszkolenie. Może to świadczy, iż bariera braku zaufania ze strony medycyny wobec nieoficjalnej jej sojuszniczki załamuje się, i bioenergoterapia, tak jak akupunktura, znajdzie już wkrótce miejsce w przychodniach i szpitalach. Kto wie, może nawet na uczelniach medycznych kształcić się będzie kiedyś ludzi o predyspozycjach bioenergoterapeutycznych?
Tekst i zdjęcie: ELŻBIETA DZIKOWSKA
(Gospodyni)